Ruszyliśmy 29 kwietnia przed świtem. 3 śmiałków z Warszawy i jeden z Chorzowa. Plan na pierwszy dzień – dotrzeć do Bratysławy na 15:00 i przejść treningowo przez osiemnastokoszowe pole. Arena naszych zmagań została usytuowana na terenie kampusu Uniwersytetu Komeńskiego. Pierwsze wrażenie z pola? „O cholera…”
OB or not OB
Zazwyczaj wyjście na OB to poważny błąd, o którym jak najszybciej trzeba zapomnieć. Na tym polu wyjście poza fairway było raczej smutną koniecznością. Podczas opisywania pola, organizator turnieju – Richard Kollar – stwierdził, że jeśli komuś uda się podczas turnieju nie wyjść na OB, będzie mu serdecznie gratulował, a może da nawet jakąś nagrodę.
W skrócie: każde dotknięcie budynku z oknami – OB, każda ścieżka asfaltowa biegnąca w poprzek i wzdłuż pola – OB, każde dotknięcie zaparkowanych gdzieniegdzie samochodów – OB, dotknięcie budynku bez okien OK… no chyba, że wylądujemy na dachu – wtedy naturalnie OB…
Dodatkowo cztery kosze par 4, trzy kosze par 5, trzy mando – w tym jedno potrójne – dwie wyspy i jeszcze ten wiatr… Nieco podnosił na duchu całkowity brak wody, ale dysk można było spokojnie stracić, wypuszczając się na eskapadę we wszędobylskie, przypominające dżunglę, krzaki.
W każdej z trzech rund do przejścia 18 koszy – par 64 – o łącznej długości blisko 2 kilometrów, z których najkrótszy miał 52 metry, a najdłuższy 185.
Walka z samym sobą
Kiedy w pierwszej rundzie dobijałem do wyniku +15… sam miałem ochotę krzyknąć „MAYDAY”. Pozostali radzili sobie nieco lepiej – Paweł Kowalczyk +7, Michał Paszkowski +8, Filip Tomeczek +9. Od początku było jednak jasne, że w turnieju będziemy walczyć przede wszystkim ze sobą i z własnymi błędami i słabościami.
Zagrałeś tripple bogey na pierwszym koszu w przejściu? Zapomnij o tym i dalej graj swoje. Udało ci się wykręcić birdie? Twój hurraoptymizm może zostać rozwiany przez Bogu ducha winną latarnię kilka rzutów później. W takim właśnie namiętnym obtłukiwaniu tynków, żałobnym tonie potężnych dzwonów w latarnie, dzięciolim uporze w sprawdzaniu, które drzewa są spróchniałe, a które nie, rodzi się charakter discgolfiarza.
Zamiast rzucić torbą z dyskami o ziemię szliśmy dalej i walczyliśmy o swoje. Ostatecznie najlepiej poradził sobie Filip Tomeczek, który w drugiej rundzie zagrał na para kończąc cały turniej w 213 rzutach i zajmując 16. miejsce. Tuż zanim uplasował się najbardziej stabilny zawodnik turnieju – Michał Paszkowski, który każdą z trzech rund zakończył z wynikiem 72. Paweł Kowalczyk i Krzysztof Sadomski zajęli ex aequo 27. miejsce z 225 rzutami.
Obserwowanie najlepszych
Przywilejem brania udziału w turniejach zagranicznych jest możliwość obserwacji znacznie lepszych zawodników. Wśród pań prym wiodła Katka Bodova, z którą w bezpośredniej rywalizacji, wszyscy ponieślibyśmy sromotną klęskę (skąd ona bierze tę moc?). U panów rywalizacja była zdecydowanie bardziej wyrównana. Po trzech rundach stało się jasne, że w finałowej piątce zagra dwóch Słowaków: Richard Kollar i Michal Kudela oraz trzech Austriaków: Norbert Eder, Gerhard Petz i Michael Waidhofer (jedynie ten ostatni powyżej par).
Drive’y były potężne, approache precyzyjne, a putty skuteczne. Sunące majestatycznie w powietrzu dyski wzbudzały zazdrość postronnych obserwatorów, a podświadomości mimowolnie rodziła się myśl, że może też kiedyś będę tak rzucał.
Najlepiej radził sobie Michal Kudela, który zdołał odrobić 2 rzuty straty jakie miał do Richarda Kollara po rundzie zasadniczej. Szala zwycięstwa przechylała się to na jedną to na drugą stronę aż do samego końca. Przed ostatnim koszem na prowadzenie wyszedł Kudela, ale Kollar nie poddał się tak łatwo i pięknym puttem odrobił stratę. Stało się jasne, że do wyłonienia zwycięzcy potrzebna będzie dogrywka. Górę wzięły emocje. Obaj doświadczeni gracze uderzyli w drzewa psując tym samym pierwsze rzuty. Kudela był kilkanaście metrów dalej od Kollara, w znacznie trudniejszej sytuacji. Aby przedrzeć się przez sosnowy zagajnik spróbował rollera… Dysk mijał pnie drzew i kępy traw, toczył się w kierunku kosza i toczył… aż w końcu minął kosz i zatrzymał się w wysokiej trawie kilkanaście metrów za koszem. Będzie putt, ale trudny. Kollar podszedł bliżej. Po approachu wylądował kilka metrów od kosza. Mogło być lepiej, ale źle nie jest. Pozostaje mu czekać na to co zrobi przeciwnik. Kudela przymierzał się długo. Tłum ludzi zamarł w skupieniu. Nikt nie miał wątpliwości, że jeśli Kudela nie trafi jego adwersarz zatriumfuje. A on wciąż mierzył… Dysk wypuścił z dużą siłą i prosto jak strzała… ale za nisko. Putt zadzwonił o zewnętrzną obręcz kosza i upadł na trawę. Kollar miał znacznie bliżej niemniej jednak nie obeszło się bez stałego, „puttowego” ceremoniału. Trafił jednak pewnie, a dźwięk łańcuchów zagłuszyły gromkie brawa zebranego tłumu.
Zwyciężył zatem Richard Kollar, przed Michalem Kudelą, a podium uzupełnił Norbert Eder. U pań wygrała Katka Bodova, przed Beatą Hergelovą i Soną Svecovą.
Avion – czyl discgolfowe skrzywienie
Wracaliśmy do domu z mieszanymi uczuciami. Mogło być znacznie lepiej, ale występu nie można również nazwać tragedią. W skali trudności od 1 do 10 wszyscy dość zgodnie ocenili, że pole miało trudność 7 (debiutant Krzysztof postawił na 8). Jednocześnie mieliśmy poczucie, że te kilkaset oddanych podczas weekendu rzutów, było kolejnym krokiem w kierunku coraz lepszej gry, a polskie pola zaczęły nagle sprawiać wrażenie nieco łatwiejszych.
Gdzieś w okolicach Ostrawy, na kolejnym nudnym kilometrze autostrady ktoś nagle rzucił pomysł: „A może byśmy pojechali na Avion?”. Nie trzeba było powtarzać dwa razy. Na polu disc golfowym obok centrum handlowego Avion w Ostrawie przeszliśmy jeszcze dwie rundy po 9 koszy. Pole znacznie łatwiejsze, więc wszyscy – kończąc w okolicach para – mogliśmy w nieco lepszych nastrojach wracać do domu i powoli zacząć szykować się do Zieleńca.
No Comment